koła których leżały rozsypane ogromne głazy. Szliśmy wśród kęp borówek, zstępując ku brzegom potoku, błyszczącego pośród zwaliska wielkich, ciemnych, omszałych głazów. Słońce drgało na mchach, w rosie, połyskiwało na gładkich liściach borówek, i rzeźbiło jasnemi smugami, poorany żlebami tułów Hrubego Wirchu. Wspaniała i wesoła pogoda jaśniała zewsząd. Rzeźwy chłód przeciągał od cieniów; w miejscach odkrytych mocno przygrzewało słońce.
limba.
Towarzystwo rozsypało się długim sznurem. Noc nieprzespaną czuło się w nogach, w sennem usposobieniu, w odrętwieniu ruchów. Jaki taki ziewał aż się rozlegało, — inni podniecali się dymem, szli w milczeniu, utykając wśród trudności chropowatej drogi. Monachijczyk, wyniszczony, blady, z podsiniałemi oczyma, szedł chwiejnym krokiem, chętnie wspierając się na ramieniu przewodnika.
Tak bez zapału i rozpędu dochodzimy do załomu, gdzie Hruby Wirch zagina się ku północy, przerzucamy się na drugi brzeg potoku, — perć idzie w górę, wspina się na kopulasty pagórek potrząśnięty głazami, zarosły szywarem i mchami. Odpoczynek. W tej chwili ogień się pali, kotliki stają dokoła między płonącemi gałęźmi kosówki; rozkładają się torby przewodnicze, krążą butelki, czarki z wódką, szklanki herbaty kurzą się z pomiędzy traw — wycieczkowe śniadanie w porządku.
Tymczasem słońce, wznosząc się coraz wyżej ponad wirchami, zaczyna z góry przypiekać, — bliski potok szumi na tle ogólnego szmeru
Strona:PL Stanisław Witkiewicz-Na przełęczy 220.jpeg
Ta strona została uwierzytelniona.