Strona:PL Stanisław Witkiewicz-Na przełęczy 170.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Chwilami powieki zapadają i na moment stan pół snu, pół czuwania mąci jasność myśli, — i znowu otwarte oko wpatruje się w ciemność, czepia się promienia gwiazdy, zaglądającej przez dach dziurawy, albo też na tle ciemności widzi obrazy wywoływane wyobraźnią.
Ani sposobu zasnąć! Jednak każdy, przez grzeczność i wzgląd na sąsiada, który może śpi, leży cicho.
W końcu: — „Jontek śpisz?“ — „Nie! a ty?“ — „Nie mogę!“ — „Panowie nie śpią?“ — „Nie!“ — „I ja nie.“ — „Panie Adamie!“ — „No?“ — „Masz pan zapałki?“ — „Mam.“ — „Nie śpicie?“ — „Nie“ — i nagle całe towarzystwo przechodzi w ogólną rozmowę, jak żaby w bagnie, zaczynające od cichego kumkania, a kończące wielkim chórem powszechnego rzehotania.
Nikt nie spał. Pomału wszyscy wyszliśmy przed szałas.
Gruby szron biały pokrywał dach i belki, liście szczawiu i granitowe głazy. Wszystko w bladym blasku księżyca mszyło się białym aksamitem, iskrzącym się drobnemi płomykami.
Watra przygasła słabo się tliła, osypana dokoła popiołem, węglami i niedopalonemi głowniami. Ponad nią na kamieniu, grzbietem do ognia, z głową zawiniętą w cuchę, leżał Sabała, i wytknąwszy ręce z pomiędzy nóg, raz w raz otwierał i zamykał przez sen palce.
Przyzwyczajenie starego myśliwca, który pół wieku przespał u ogniska w halach. Inni górale, zaszyci w trawę, drzemali na mrozie, lub skuleni pykali fajki, patrząc w ognisko.
Dorzucono gałęzi, wsypano w żar węglowy kartofli, przystawiono kotliki do ognia i około godziny drugiej po północy siedzieliśmy znowu dokoła huczącej płomieniem i sypiącej iskrami watry.
Sabała się zbudził, poprawił na sobie torbkę i cuhę, klęknął na kamieniu ponad ogniskiem i mówił:
— Lógek se na kwilę i zasnął, — przy ogniu dobrze sie spi. He, jak kto wie, to przy ogniu może się i wylecyć godnie. Raz, co się nie zrobiło, z Jaworowej z Luptowskiej na głuchanie poleciałek. Juźci spał z wiecora w sałasie, i do dnia wyleciałek takim źlebem do góry, słysem: klepka! Ale nie widzem, a on siedział przy smereku, ja zaś go wypatrował we wirchu. Dopiro skrzydłami rusył, tok go uwidziął, no, juźci, rzekę: — Pockaj az flintę do zębów podniesę, — i durknąłek! Toz to spadł po gałęziach. Ale, jakek spał w tym sałasie, juźci smąd weseł do głowy taki, aze plamy cerwone w ocak latały. Nie skoro mnie było ku ptakowi iść,