Strona:PL Stanisław Witkiewicz-Na przełęczy 148.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

śliczną okoloną przepysznemi, jasnemi włosami, zaczynają przystawać, starają się być na drodze, żeby módz ustapić i przeprosić; tu, na tych dzikich drogach, okazywać mnóstwo eleganckich grzeczności, dzięki czemu towarzystwa się łączą, rozmowa staje się ogólna, dopóki jakieś trudniejsze przejście nie rozerwie i nie rozsypie znów długim sznurem podróżnych.
Bliskość Zawratu zaczyna niecierpliwić. Gromada traci spójnię, porządek, nie pilnuje się przewodników ani szeregów. Kto ma lepsze nogi i płuca, wydziera się naprzód, i kiedy jedni wloką się gdzieś na dole, jak małe mrówki, drudzy są już na wysokim progu ponad stawem, w jakimś kraju podbiegunowym.
Ledwie dostrzegalny ślad perci prowadzi po złomach skał zwietrzałych w górę, stromo, tak, że już można czasem pomagać sobie rękoma.
Przed nami wstają okropne, potargane, czarne, olbrzymie gdzieś na niebo zachodzące ściany turni. Za nami, w dole, leży Staw Czarny, okolony poszarpanemi skałami, wsród chrapowatej, pooranej parowami, zarzuconej nastroszonemi głazami pustyni, jak wielki pokrowiec z atlasu granatowego ze stalowym odbłyskiem.
Gładka, równa i miękka jego toń jest tak inną, tak różną od chropowatego, twardego, najeżonego otoczenia, że nie można się nigdy z tym kontrastem oswoić, nie można bez podziwu i przyjemności przenosić wzroku z jednego zjawiska na drugie. Wrażenie, które się tu odbiera, wywołuje wspomnienie jakiejś muzyki, kołyszącej i budzącej umysł, naprzemian dwoma różnemi motywami melodyi powtarzającemi się kolejno bez końca... Słyszałem taką muzykę, nie wiem czyją, może Beethovena, której można było słuchać bez przerwy, całemi wieczorami, jak tu patrzeć, gdyby nie trzeba było iść dalej i wyżej...
Przez płat śniegu, leżący między dwoma poczerniałemi odłamami skały, wchodzimy w kotlinę otoczoną dokoła pustynnemi, ciemnemi ścianami, rumowiskami skał zgruchotanych, wielkiemi głazami, oderwanemi od szczytów. Jest to zupełna dzicz kamiennej pustyni, ledwie gdzieniegdzie przerywana bladą zielenią upłazków i suchemi porostami.
Zewsząd zbliżają się ku sobie wielkie turnie, czarne, żłobkowane drogami wód, ciągnącemi się pionowo z góry na dół, jak pełznące po cielsku góry węże. Od strony północnej czarna skała zachodzi w górę, zasłania świat zimną, bezpłodną i surową. Od południa słońce zamienia granitowy mur w jakąś przezroczystą zasłonę tak lekką, iż się zdaje, że ją wiatr uniesie. Ślizgające się promienie, czepiają się występów skały,