Strona:PL Stanisław Witkiewicz-Na przełęczy 022.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zdają się muskać białe płachty wozów. Deszcz leje bez wytchnienia, równo, spokojnie i jednostajnie.
Jedziemy milczący, zziębli, pokryci subtelną, wciskającą się wszędzie rosą.
W całej drodze, w bliskości wsi, wybiegają małe dzieci z bukiecikami bławatków, i pędzą około wozów, milcząco z wyciągniętą po pieniądze ręką — z uporem i wytrwałością, której ani obojętność podróżnych, ani krzyki furmana nie są w stanie przełamać. Biegą tak całe wiorsty, zmęczone i zaczerwienione, dopóki czegoś nie dostaną.
Coraz ciemniej, coraz zimniej i coraz wilgotniej. Przed nami błyska jakieś światło.
— Zakopane?
— O ni! — odpowiada furman, dodając jakąś nazwę, kończącą się na... ówki. Co zresztą nas niczego nie uczy i nic nie obchodzi.
— A daleko jeszcze?
— Nie prec! Nie prec!
Znowu światło, jedno, drugie, całe szeregi małych okienek wyzierają na czerwono na drogę. Wóz staje, płótno oświeca się z zewnątrz, poprzerzynane czarnemi cieniami obręczy, na których jest rozpięte.
— Zakopane?
— O ni! Dy to Poronin!
Ktoś wyciąga rękę i żąda dwóch szóstek.
— Macie sobie szóstkie tylko jedźcie.
Jedziemy jakiś czas w zupełnej ciemności, naraz zaczynają błyskać na prawo i lewo światełka, migocące długiemi smugami po błocie.
— Zakopane?
— O ni! — i znowu jakieś... ówki.
— A daleko?
— Nie prec! nie prec! dojedziem.
Trzęsiemy się dalej w wodzie i ciemnościach. Znowu błyska czerwona gwiazdka.
— Zakopane?
— O ni!
I tak dalej bez końca...
— Wiśt! Wiśt! Wóz skręca się gdzieś, uderza gwałtownie o kamienie, otrząsa na nas całe konewki wody, zaczyna podskakiwać, drżeć, uchyla się w prawo, w lewo, — wkońcu wtacza się cicho na murawę i staje, a po budzie chwieje się smuga światła naprzemian z szerokim cieniem.