Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Pożegnanie jesieni.djvu/436

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rzębiny, świeciły pod słońce, jak blaszki z polerowanego metalu. Cisza była nieprzebrana, nie mącił jej nawet szum wód, skrytych za grzędą, co, lśniąc od pożółkłych traw, spadała od Jaworowego w dolinę. Czasem tylko bulknął, niewidzialny między okrągłemi bułami omszałego granitu, drobny strumyczek. Tam, na skraju gąszczu krzewów i kosodrzewiu, mając za sobą ścianę dziewiczego lasu, wśród want, zwalonych gdzieś w prawiekach z krzesanic Jaworowego, ułożył się Atanazy na wieczny odpoczynek Był sam — duch Zosi odszedł od niego — może już na zawsze. A więc najprzód wypił kolosalną ilość czystej wódy, popijając czystym „maggim“ na zakąskę. Potem zjadł sardynek i pasztetu — wszystko z tem głębokiem przeświadczeniem, że czyni to ostatni raz w życiu. Następnie, czując się już zupełnie pijanym, pociągnął sporą dawkę kokainy — tak z 5 decygramów. „Oczywiście strzał w skroń byłby efektowniejszy, ale nie mam się przed kim popisywać: a przez to odmówiłbym sobie tej wizji rzeczywistości na końcu.“ Świat zakręcił się cicho na jakichś olbrzymich dźwigniach i uleciał lekko w tamten wymiar: zmieniał się szybko w „tamtą“, niewyrażalną, ucieleśnioną samą czystą piękność. „Tak: to można użyć raz na próbę, a potem na końcu. Cóż za potworne świństwo byłoby babrać się w tem codzień tak jak Jędrek...“ I teraz, w tej samej proporcji, co wtedy, kiedy to portki pepita Łohoyskiego były naprawdę jedną z najpiękniejszych rzeczy na świecie, ten już prawie i tak nie do zniesienia piękny świat, stał się jeszcze cudowniejszy, inny, jedyny... Nie było pięknawej powłoki, pokrywającej konieczny, codzienny dzień: rzeczywistość stała się bezwstydnie naga, oddawała się z zapamiętaniem, jak oszalała od żądzy... Kto? Hela. Nigdy tak niewiarogodnie piękna nie była, jak w tej chwili w jego myślach: widział jej umęczoną metafizycznem nienasyceniem duszę razem z jej ciałem jako zupełną, doskonałą jedność —