Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Pożegnanie jesieni.djvu/430

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jemnem ogniskiem jesiennych przerażeń“). I nagle zatęsknił strasznie za „tamtem“, południowem niebem. Ujrzał w wyobraźni wielkiego prawie jak Syrjusz Canopusa i osławiony „Southern Cross“ i najbliższą nam Alfę Centaura, a nadewszystko też z dzieciństwa znane i „pożądane“: Chmurki Magellana i Worki Węgla — puste miejsca wśród Mlecznej Drogi — specjały tamtych stron. Czy to nie był sen tylko, że widział kiedyś te wspaniałości. Dziękował w duszy komuś (może Bogu?) a przedewszystkiem Heli, że poznał to wszystko przed śmiercią. Ale Indji bez niej nie mógł sobie wyobrazić — była to urojona kraina, która znikła wraz z ich stamtąd wyjazdem. To że ona, ta sataniczna, żydowsko-indyjska „bogini miłości“ była tam, o paręset zaledwie kilometrów od niego w „zniwelowanej“ przez Tempego stolicy (i to w więzieniu) było faktem nie do pojęcia. Jakże zmieniła mu się w myślach od czasu pierwszych flirtów w Pałacu Bertz. — A Tempe? A on sam? Czyż wszyscy byli ci sami? Zaczynał wątpić w identyczność jaźni idąc tak pijanym pod wyiskrzonem niebem północy „Lepiej dla mnie, że nie wierzę, że ona tam jest“, szepnął do siebie. Wszystkie drogi zostały przecięte — została tylko śmierć. Znowu wrócił myślami do Indji: marzenie dzieciństwa spełniło się — poznał je. Ale w jakim straszliwym stanie ducha, w jakiej potwornej deformacji! Żaden cień myśli o powrocie do Heli nie musnął nawet jego świadomości. Zasnął snem lekkim bez snów, marząc przed samem zaśnięciem o jutrze — pod wpływem wódki nie czuł nawet gryzących go pluskiew. Nawet niebo północne straciło dla niego cały urok. „Tam“ było „jego“ niebo, to wyśnione na jawie, którego nigdy już, nigdy nie zobaczy. Słowo nigdy, z dźwiękiem ponurym i rozkosznym zarazem spadło jakby na dno jego duszy, Przyjął je w siebie z takiem zrozumieniem, jak nigdy dotąd. Był zadowolony, że śmierci patrzył w oczy bez zmrużenia. Ale gdzie podział się duch Zosi. „Czyż nie