Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Pożegnanie jesieni.djvu/417

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przez rozstrzelanie, śmierć... — o to silny narkotyk. „Zobaczymy co będzie“, mruknął po raz setny. Jeszcze wszystko było mimo wszystko ciekawe. Ale zobaczyć się z Giną było nie sposób: nie wydawano do kancelarji komisarza żadnych przepustek, a pozatem nie było na nic czasu: towarzysz Tempe uczył współrodaków pracować. Całe szczęście, że nie robiono osobistej rewizji na mocy jakichś tam stempelków i Atanazy ocalił rurkę z białym proszkiem. Schował ją starannie w walizce, zamykanej na klucz, a czasami wyjmował, obejmował czułem spojrzeniem i gładził jak wiernego pieska. Aż wreszcie po tygodniu takiego życia dostał kartkę: „czekaj na mnie o 3-ciej na cmentarzu jutro“. Poniedziałek — miało być wolne popołudnie. „T. wyjeżdża na obchód do N. G.“, stało dalej w karteczce.
Idąc przez zalane jesiennem słońcem ulice, Atanazy był jak we śnie. Przeszłość od teraźniejszości nie dawała się w żaden sposób oddzielić, jakby czas przestał istnieć. I to miasto i te, te same ulice. Coś nieprawdopodobnego. — I nagle uświadomił sobie, że ani razu prawie dłużej nie pomyślał o Zosi. Gdzież był ten duch jej, który miał go czekać na granicy kraju i z którym miał się połączyć dla dokonania czegoś nadzwyczajnego? Uczuł wstyd przed widmem — wstyd podwójny — za ten swój „czyn“ — posadka niwelistyczna 3-ej klasy — i za to, że dopiero teraz, idąc na schadzkę z Giną, przypomniał sobie o niem — nie Zosię sobie przypomniał tylko jej ducha — tamta niegdyś żywa zapadła gdzieś w mroki, pokryte indyjską rozpustą. Już miał plan — tylko jak go wykonać? Dosyć miał tego wszystkiego. Duch Zosi, wspomnienia przeżyć z Helą, Ceylon, Indje, stolica, Gina, wszystko zmięszało się w jedną bezkształtną kupę, z której nie było wewnętrznego wyjścia. Musiał zachorować i być wysłanym w góry — to sobie postanowił. Na grobie Zosi musi zstąpić na niego objawienie — tak sobie ubzdrał, czy uroił.