Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Pożegnanie jesieni.djvu/385

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wy — byłoby to dopełnieniem i tak już wielkiego szczęścia. „Ale czy to znowu nie będzie połączone z pokutą i wyrzeczeniem się erotycznych przyjemności“, myślał ze strachem Atanazy, idąc przez ulicę wioski, wzdłuż której drzewa rozszalałe: palmy i fikusy, kładły się od podmuchów potężniejącego, pełnego żaru, hurikanu. „Ciekawy jestem co za nowe świństwa wymyśli ten potwór“. Moralnie złamany był zupełnie i o ucieczce nawet myśleć nie mógł. I w tem poddaniu się niszczącej sile znajdował nową rozkosz i chwilowe zupełne usprawiedliwienie swego stanowiska we wszechświecie. A na myśl o obiecanych mękach i ohydzie, doznawał aż drgawek od przewrotnej żądzy. Poprostu stawał się powoli jednym wielkim lyngamem z dodatkową bardzo zresztą skomplikowaną psychologją, jako epifenomenem, czemś w rodzaju duszy w koncepcji dawnych materjalistów.
Na podwórzu jednej z chat stary czarownik zajmował się właśnie swoim magicznym procederem, usiłując zapalić jakieś suszone listki na małym trzcinowym stoliczku. Czynił to przy pomocy tlącej się hubki. Nad nim jego pomocnik trzymał budkowaty baldachim z suchych liści palmowych.
— Ach — tak wierzyć, jak on — cobym dała za ta w tej chwili — szepnęła Hela.
— Tak: po buddyźmie możesz jeszcze przejść na magję. W tym celu mażemy pojechać na Nową Gwineję lub do Australji — tam najlepiej rozwinięty jest ten światopogląd — rzekł trochę ironicznie Atanazy.
— Nie żartuj. To jest naprawdę wzniosłe, co oni robią.— Ci dwaj nie robili swoich sztuk na pokaz: nawet zdawali się nie spostrzegać dwojga białych w tropikalnych kostjumach, w chwiejnem świetle księżyca przez ruchomą gęstwę drzew. Atanazy spróbował pomódz czarownikowi, zapalając w przerwie od wichru