Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Pożegnanie jesieni.djvu/249

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i Munck, czy djabli wiedzą kto, niczem było to wszystko wobec tego wyrazu. Zmięta, zielona ścierka, z burofjoletowemi cieniami, w której tkwiły skażone obłędem oczy, o okropnie rozszerzonych źrenicach i wykrzywione z dzikiem okrucieństwem usta, wyschłe, spękane. Od wewnątrz wysuszony był, jakby przebywał w krematorjum, a wody nie było już: trzeba było po nią iść… Wypił więc pół szklanki wódki. Ale czemże to wszystko było wobec tego zachwytu… Dzień był zabity, ale zaraz miał zmartwychwstać: okropny mściciel wyrafinowanego oszustwa, którego nad nim dokonano.
Aż nagle pocisk pękł i wszystko zmieniło się jak od dotknięcia czarodziejskiej pałeczki. Przecudowny w grozie niewysłowionej piękności świat skurczył się do skoku i rzucił się, jak drapieżny zwierz, na biedne, oszukujące go i siebie samo, ścierwo ludzkie, wpił się z całą swoją zamaskowaną dotąd okropnością w nieszczęsną, szukającą napróżno zbawienia, świadomość. Rozwierały się perspektywy nieogarnionych mąk. Atanazy znalazł się nagle w jakiejś bezprzestrzennej kamerze tortur bezosobowego, okrutnego sądu — samotny, jak nigdy dotąd, obcy sobie, a jednak ten sam, ten, który tylko co tonął w bezdennej rozkoszy nieziemskiego zachwytu. Jakimże sposobem to stać się mogło? Napróżno skowytałby teraz o litość — nie było kogo o nią błagać: był sam w całem nieskończonem istnieniu. Serce jak zaszczute zwierzę, szarpało się ostatnim wysiłkiem, waląc ponad 200 razy na minutę — chciało się ratować, niespokojne do obłędu, oszalałe z trwogi przed tem, co wyrabiał dotąd względnie dobry jego sprzymierzeniec, a teraz obcy, bezlitosny wróg — mózg. Chwilami stawało bezradnie — na 3, 5 uderzeń — nic. Śmierć (obojętna nawet) pochylała się wtedy nad tą litości godną, „kupą nieskoordynowanych organów“ pytając: „czy już“ — Ee — jeszcze nie — niech się jeszcze pomęczy. Przychodziła zemsta — jakże okrutna, a jednak sprawiedliwa. Wymienić trzeba