Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Pożegnanie jesieni.djvu/229

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wszystkie zapory i zastawki; tak nagle, że nie zdążył jeszcze pomyśleć, a już wyciągnął rękę do zażywającego kokainę Łohoyskiego i powiedział: „daj“ — nie mógł wytrzymać widoku tego człowieka, znajdującego się o dwa kroki od niego w innym, nieznanym bycie.
— Zazdroszczę ci — mówił Jędrek z nonszalancją. — „Les premières extases de la lune de miel“. A potem? — potem „les terreurs hallucinatoires, qui mênent à la folie et à la mort“. La mort — powtórzył z rozkoszą. — Gdzie ja to czytałem? Ale używanie stałe ma inny znowu urok. Tylko trzeba coraz więcej, coraz więcej... —
— Ty ładnie musisz się czuć po takiej nocy. Słyszałem, że nazajutrz występuje potworna depresja. Nawet po tem, co mi dałeś wtedy, czułem się fatalnie. —
— Tak, dawniej tak. Teraz jak tylko jest źle walę znowu i znowu jestem tam, gdzie nic mnie dosięgnąć nie może, chyba brak tego świństwa. Ale w tem masz rację, a może nie ty: bezpłodny narkotyk: nic w tym stanie nie stworzysz. Nawet myśli... —
— Wiem: myśli twoje nie były szczególne: ten sam bałagan, co zawsze — odpowiedział Atanazy i zażył szczypię białego proszku, jak tabakę, ale ze dwa razy więcej niż wtedy po ślubie. I nagle otrzeźwiał zupełnie.
— Nie lepszy od twego — odpowiedział Jędrek.
— A to co nowego? — mówił zdumiony Atanazy. — Nie tylko jakbym nic nie pił, ale naprawdę zmienia się wszystko w zupełnie, ale to zupełnie co innego, a przytem jest takie, jakie jest. — Przyjemne zimno i znieczulenie zajmowało coraz wyższe części nosa i dochodziło aż do gardła. — To cudowne: jestem zupełnie trzeźwy, a mimo to — napróżno starał się uchwycić istotę tej zmiany — tego nie było wtedy... Poczekaj! — I nagle wybuchnął dziwnym, drewnianym śmiechem, który zdawał się nie być jego własnym. Ktoś najwyraźniej śmiał się w nim samym, ale nie on.