Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Pożegnanie jesieni.djvu/201

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

piętrzał się cały w nieznane mu dotąd potęgi dzikich uczuć, przerastał sam siebie. Ale to wszystko było dla niej mało. „To jest właśnie nieszczęście tych ponadosobowych wybuchów, wykraczających poza prawdziwą miarę danego człowieka. On jest jakby pod działaniem jakiegoś narkotyku — tym narkotykiem jestem ja. Jakże mogę go podziwiać i korzyć się przed nim. Tam ten jest takim, jakim jest.“ Nie pamiętała już co myślała o jego pijaństwie i nie wiedziała, że to spotęgowanie nieuchwytności, które najbardziej jej zaimponowało, było wynikiem narkotyku. Ale bądź co bądź zaszły wypadki, które ją usprawiedliwiały: było to drugi raz w życiu i to jak — coś naprawdę piekielnego. Prepudrech bełkotał coś jeszcze.
— Nie mów, nie mów tak — krzyknęła Hela, zakrywając mu usta ręką. Zadrżał od tego dotknięcia. — Nie staraj się być wstrętnym. I tak już jest okropnie źle. Ty nie wiesz… —
Azalin poczuł czarne jądro zła, jak pestkę w mrocznych miąższach rozpaczy. Był na krańcach siebie — dalej chyba: zbrodnia i samobójstwo — te dwie rzeczy, których się najbardziej obawiał.
— Hela — ty nie wiesz, jak ja cię kocham — wyszeptał naiwnie. Cała miłość jego upadła do jej nóg jak mały, szary, ledwo żywy ptaszek — ach, jakie to wzruszające. A ona kopnęła jeszcze tego ptaszka, cierpiąc sama tortury sprzeczności nie do zniesienia. Nie wiedział już co powiedzieć, zawarłszy w tamtem zdaniu wszystko. Poza tem była tylko ponura pustka intelektualnych niedociągnięć. Z tem nie chciał się popisywać będąc pijanym i rozmarmeladowanym zupełnie przez pożądanie, i to w dodatku bez żadnej nadziei zaspokojenia. Przez chwilę zdawało mu się, że zwarjuje. Już, już miało coś pęknąć, ale wytrzymało. A gwałcić nie śmiał.
— Aziu; proszę cię idź dziś spać sam — tam —