Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Nienasycenie I.djvu/164

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tem, właśnie gdy czulił się do niej lekko, z zupełnie prawdziwem przywiązaniem:
— Ubierz się w tej chwili. Późno. Jestem zmęczona. — Wiedziała co robi: jakby go kto batem po niewinnem „liczku“ smagnął.
— Chcę się umyć — dosłownie wycharczał, zraniony do głębi. Czuł, że jest bezmiernie śmieszny, a wewnątrz upokorzony poprostu i zhańbiony.
— Po czem, ciekawa jestem. A zresztą idź do łazienki. Już ja cię myć nie będę. — Wypchnęła go delikatnie, pogardliwie za drzwi na korytarz, bosego, gołego, ociekającego opuszczeniem i niedołęstwem. Gdyby był tytanem woli nawet, nicby nie mógł przeciw temu poradzić. „Ciekawy jestem jakby w takiej sytuacji zachował się Napoleon, Lenin, albo Piłsudski“ — pomyślał, starając się uśmiechnąć. O — gdyby mógł wiedzieć, że tak się skończy ta noc, wolałby Tengierowi oddać się zupełnie w zawilczonej ludzimierskiej puszczy. Ale powoli wzbierała w nim jakaś złość niesamowita.
Już robił się świt. Wicher dął dalej, już ciepły widać, bo drzewa stały czarne i wilgotne i z dachów lała się woda, porywana podmuchami, jakby zakasywana w nieprzyzwoity sposób. Ten zwykły ranek, który zaczynał się teraz ni w pięć ni w dziewięć, był, po tem, co zaszło, okropny w swej codzienności, jakiejś hypernormalności właściwie. Wyprychawszy się poczuł Zypcio na nowo pewną godność męską. Tylko ten dzień bezlitośnie wstający — o jakże ciężko będzie go udźwignąć. Co robić wogóle? Czy wszystko się już skończyło i on zostanie tak do śmierci jako otwarta, krwawiąca się rana? Jak dożyć wieczoru? Jak przeżyć życie? Być już tam, po tamtej stronie, gdzie w oddali czaiły się zblazowane, rasowe mordy starszych panów, którzy wiedzą wszystko. Albo nie: roztworzyć jakieś ukryte dotąd wrota od tego brud-