Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Nienasycenie I.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

I to cię boli, jakby cię piekli na żywo, że tylko sobą być musisz, a nie wszystkiem i wznosisz się wtedy ponad siebie aż w nieskończoność. I to przerażenie, że może poza tobą niema już nic — bo czyż mogłaby być taka dziwność, żeby jednocześnie w niewiadomej przestrzeni, jednocześnie dwa takie same stwory... nie wierzysz, że może istnieć drugi stwór, a jednak musisz przez to właśnie... Z kobietą nigdy... o Boże: ja ci tego nie wypowiem, Zypku najmilszy... (Nienawidził w tej chwili tego ładnego bubka do obłędu i to go podniecało.) (Na to słowo ostatnie [„najmilszy“] Genezyp skręcił się w jeden węzeł tępego bólu, jadowitego obrzydzenia i wstydu bez granic. To było naprawdę plugawe.) — Ja nie potrafię — bulgotał tamten zapieniony w najgłębszej z ohyd — a już z nocnej oddali, jakby z za tych wypełnionych sypkim śniego-wichrem lasów, szła fala nieznanych dźwięków, piętrzących się w djaboliczną, rogatą, najeżoną groźnemi wieżami konstrukcję. Na Putrycydesa Tengiera przychodziło natchnienie. Nie bał się ani wilków, ani samego Belzebuba. Duch jego leciał ponad światami w metafizycznej burzy. A język bełkotał dalej niewiarogodne, zamaskowane świństwa: — bo uciekam od chwil takich i nie umiem — rozumiesz — nie umiem — a jednocześnie pragnę ich do szaleństwa, bo tylko na granicy potworności jest prawdziwa głębia. I to nie jest żadna perwersja — każdy to wie, tylko społecznie lepiej jest, gdy się tego nie widzi. Dawniej było inaczej: wszystkie okrucieństwa, ofiary z ludzi, orgje religijno-erotyczne — wtedy kilku ludzi przeżywało to wszystko pięknie i potężnie. Dziś oto co jest: jakiś nieuznany muzyk w zaśnieżonym lasku... — (Genezyp zwijał się dalej, ale musiał słuchać tego, gdyż to, co mówił tamten, zionąc na niego nieczystym oddechem, wyjaśniało mu jego własną zawiłość. W tem był właśnie szczyt obrzydliwości. Tengier plótł ciągle:) — Boję się wtedy samego siebie: żebym nie popeł-