Strona:PL Sofoklesa Tragedye (Morawski).djvu/326

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

       695 Bo zwitek wełny, którym strój maściłam,
Rzuciłam potem na stronę, gdzie błyski
Słońca go doszły, a skoro się zagrzał,
W nic się rozpada, rozpyla na ziemi,
Tak niemal, jako się widzi przy pile
       700 Luźne trociny, gdy drzewa rzną drwale.
Tak to leżało na garści, a z miejsca,
Gdzie rzecz widniała, wykipia wraz piana,
Jako moszcz tłusty, który byś w jesieni
Z bakchijskich jagód wylewał na ziemię.
       705 Więc nie wiem biedna, co sądzić mam o tem,
A widzę jako spełniłam rzecz straszną.
Bo skąd i za co ów zwierz w chwili zgonu
Dobrzeby świadczył tej, za którą ginął?
O nie! lecz pomścić chcąc swego mordercę
       710 Mnie on omamił; co później niestety,
Gdy to już próżnem, dopiero przejrzałam.
Bo ja go sama, jeśli myśl nie kłamie,
Ja go nieszczęsna zabiję, powalę.
Toż ja o strzale, co jego przeszyła,
       715 Wiem, że zraniła i boga, Chirona,
Że pada od niej zwierz wszelki. Więc jakby
W strzale krwią czarnej, co siała już mordy,
I ten nie znalazł zatraty? Nie wątpię.
Wiem zaś stanowczo, że jeśli on zginie,
       720 Ja wraz z nim umrę w tej samej godzinie,
Bo żyć w niesławie tej przecie nie łacno,
Któraby chciała uchodzić za zacną.

CHÓR.

W sprawach tak groźnych człek musi się trwożyć,
Lecz źle nadzieję przed wynikiem morzyć.