Strona:PL Sen o szpadzie i sen o chlebie 114.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wospostrzeżonych nie była w stanie zapamiętać. Czuła przecież, że w tym zespole byli życzliwi ze świata, dusze waleczne i pełne dobra na nic nikomu nieprzydatnego. Gdzie światło ich działania miała dokoła siebie? W uśmiechach, które za dni dzieciństwa widziała była, — we łzach, które płynęły czasu bitwy, ucieczek, wędrówek przy odgłosie huku armat, za dni głodu i dzielenia się najostatniejszym zuchelkiem chleba? Wizerunek jednej postaci, jakby śniady cień obłoku, co niedawno płynął nad głową, — jakby przez gęstej mgły zasłonę, uprzytomniła sobie. Ale gdy i tej imię mogło być omyłką i złudzeniem, jak wszystko wśród tylu zawodów, — pozostało ledwie powzięte z niebytu, a twarz i kształt zginęły w bezimiennej czerni. Uciekali wszyscy, kurcząc się, tuląc, zginając, płaszcząc jak zbiegowisko w ulicach miasta na widok powietrznego latawca, który rzuca na bruk śmiertelne wybuchy. Zdawało się, że w skałę wielowiorstowej grubości wwiercą się, wdrapią pazurami i zapadną, — spostrzegając figurę tego, co u wejścia do swej własnej poprzecznej komory straszliwie, — nad wszelkie słowo straszliwiej, — niestrudzony pracował. Schylał się raz wraz i wtedy jego długie, czarne włosy, spadały jak obluzowana przyłbica, na twarz pooraną, pełną szram i blizn, chropawą, jakby była utworzona z tejsamej rudy, co skały jego podziemia. Z lochu, który miał za plecyma, wynosił wciąż, z pośpiechem niesłabnącym ani na chwilę, bochenki chleba płaskie a tak ogromne, że się od własnego ciężaru w pół przełamywały. Rozdzierał te