Strona:PL Schulz - Sanatorium pod klepsydrą.djvu/160

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mażu. Podziwialiśmy bezkompromisowy heroizm, z jakim bez opamiętania rzucił się w tę ślepą uliczkę desperacji, z której, zdawało się, nie było już powrotu. Należało zresztą ten krok ojca wziąć cum grano salis. Był to raczej gest wewnętrzny, demonstracja gwałtowna i rozpaczliwa, operująca jednak minimalną dozą rzeczywistości. Nie trzeba zapominać: większość tego, co tu opowiadamy położyć można na karb tych aberacji letnich, tej kanikularnej półrzeczywistości, tych nieodpowiedzialnych marginaliów przebiegających bez żadnej gwarancji na rubieżach martwego sezonu.
Nasłuchiwaliśmy w milczeniu. Była to wyrafinowana zemsta ojca, odwet jego na naszych sumieniach. Byliśmy odtąd na zawsze skazani słyszeć to żałosne niskie buczenie, skarżące się coraz natarczywiej, coraz boleśniej i raptem milknące. Przez chwilę wykosztowywaliśmy z ulgą tę — ciszę, tę dobroczynną pauzę, podczas której budziła się w nas nieśmiała nadzieja. Lecz po chwili powracało nieukojone, coraz bardziej płaczliwe i rozdrażnione i rozumieliśmy, że dla tego bezbrzeżnego bólu dla tej buczącej klątwy skazanej na bezdomne obijanie się o wszystkie ściany — nie było mety, ani wyzwolenia. Ten głuchy na wszystkie perswazje, płaczliwy monolog i te pauzy, podczas których zdawał się na chwilę zapominać o sobie, ażeby potem obudzić się z tym głośniejszym i gniewnym płaczem, jakgdyby odwoływał z rozpaczą poprzednią chwilę ukojenia — rozdrażniały nas do głębi. Cierpienie, któremu nie ma kresu, cierpienie z uporem zamknięte w kręgu swej manii, cierpienie z zapamiętaniem, z zaciekłoścą samo siebie biczujące — staje się w końcu nieznośne dla bezradnych świadków nieszczęścia. Ten nieustanny, gniewny

158