Strona:PL Schulz - Sanatorium pod klepsydrą.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cy już odpowiednika w jego duszy. Ten kompleks był oddawna wyparty z jego świadomości, jakże mógłby z nim żyć, z tym rozsadzającym napięciem nienawiści, on z trudem złożony i zabliźniony po owym krwawym rozstrzelaniu w Vera-Cruz. Musiałem go na nowo uczyć jego życia od początku. Anamneza była niezmiernie słaba, nawiązywałem do podświadomych błysków uczucia. Wszczepiałem weń elementy miłości i nienawiści. Ale następnej nocy okazywało się, że zapomniał. Jego koledzy, pojętniejsi od niego pomagali mi, podpowiadali mu reakcje, którymi powinien był odpowiadać i tak edukacja posuwała się powolnym krokiem naprzód. Był bardzo zaniedbany, poprostu spustoszony wewnętrznie przez dozorców, mimo to doprowadziłem do tego, że na dźwięk imienia Franciszka Józefa dobywał szabli z pochwy. O mało co nie przebił nawet Wiktora Emanuela I, który nie dość prędko usunął mu się z drogi.
Tak stało się, że reszta tego świetnego kolegium o wiele prędzej zapaliła się i przejęła ideą, niż z trudem nadążający, nieszczęśliwy arcyksiążę. Zapał ich nie znał granic. Z wszystkich sił musiałem ich hamować. Niepodobna powiedzieć, czy pojęli w całej rozciągłości ideę, za którą walczyć mieli. Merytoryczna strona nie była ich rzeczą. Predestynowani do spalenia się w ogniu jakiegoś dogmatu byli pełni zachwytu, że zyskali dzięki mnie parolę, w imię której mogli umrzeć w walce, w wichrze uniesienia. Uspokajałem ich hipnozą, wdrażałem im z trudem zachowanie tajemnicy. Byłem z nich dumny. Jakiż wódz miał kiedyś pod swoimi rozkazami sztab tak świetny, generalicję złożoną z duchów tak płomiennych, gwardię — inwalidów wprawdzie tylko, lecz jakże genialnych!

115