brzeże, jakie miał przed sobą. Całemi dziesiątkami kilometrów słały się tu lśniące, gładkie skały, jak gdyby umyślnie ułożone na legowiska dla fok. Poza niemi ciągnęły się przestrzenie piaszczyste o połogim spadku, idealne pola igrzysk dla „gołowąsów“, w dali zaś biły na płyciznach fale, zapraszające wprost do tańca, i płaszczyzny pokryte wysoką, gęstą trawą, w której tarzać się można było do woli. Ponad wszystko zaś Kotik wyczuł instynktownie, po samem jeno dotknięciu fali, w czem nie myli się żadne stworzenie morskie, że... nie postała tutaj dotąd stopa człowieka.
Zbadał dokładnie obfitość żywności i oczekiwania jego przeszły wszelkie granice. Potem pływał wzdłuż wybrzeża, liczył rozkoszne, piaszczyste wzgórza, nadające się doskonale do staczania w wodę i napawał się cudną, szafirową mgłą, przysłaniającą krajobraz cały. Od strony północnej broniły dostępu rafy morskie i straszliwe wiry, oraz mielizny, tak, że bliżej nad sześć kilometrów podjechać nie mógł najmniejszy nawet statek, a od lądu oddzielał wyspy wartki prąd wody, rozbijającej się na pianę o skały, pod któremi otwierała się paszcza tunelu.
— To druga Nowostoczna! — zawołał Kotik — Tylko dziesięć razy większa! Widzę, że krowy morskie nie są takie głupie, jak mniemałem. Gdyby nawet znaleźli się tutaj ludzie, nie zdołają przedrzeć się przez te urwiska, a od strony morza nie dojedzie żaden statek.
Strona:PL Rudyard Kipling-Księga dżungli 167.jpeg
Ta strona została uwierzytelniona.