Strona:PL Rolland - Colas Breugnon.djvu/63

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jaciela, niż przyjaciół w mieście. To też obchodzono się bez obrońców, jak się tylko dało najdłużej. Nieprzyjaciel wchodził zresztą w nasze położenie i zachowywał się tak dyskretnie, że nie byliśmy zmuszeni uciekać się do tej ostateczności. Obie strony wolały raczej porozumieć się bez pośrednictwa, rozpoczęto tedy zwolna, bez pospiechu pertraktować.
W obu obozach płynęło życie spokojnie i ściśle było uregulowane. Kładziono się spać wcześnie, wstawano późno, a przez resztę dnia grano w kości, w korki i ziewano raczej z nudów, niż z głodu. Zresztą i wśród dnia drzemano, tak, że ostatecznie mimo postu, tyliśmy wszyscy.
Staraliśmy się zachowywać jak najspokojniej, ale trudno było sobie dać rady z dziećmi. Było ich sporo. Ta banda, ciągle łatająca, wrzeszcząca, śmiejąca się, doprowadzała nas nieraz do rozpaczy. Dzieciska wyłaziły na mury, narażając się na pociski, pokazywały języki oblegającym, bombardowały ich kamieniami. Chłopcy posiadali całą artylerję proc. katapult, rozszczepionych patyków i innych miotaczy kamieni. Zabieraliśmy im te przyrządy, gdzie kto dopadł, ale czyż to co pomagało? Co chwila wybuchały szalone śmiechy, gdy kamień padł trafnie, smarkacze ryczały z uciechy. Oblegający przysięgali,