Strona:PL Rolland - Colas Breugnon.djvu/318

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wiadam wam, moi państwo... co za połów! Pławik wędki zanurzał się raz po raz. Wyciągałem karpie, liny, szczupaki, ryby złote, srebrne, amarantowe, tęczowe, wysadzane klejnotami, miotające wokoło siebie blaski. A wszystkie żyły, rzucały się, trzepały ogonami, skakały po brzegu... Cóż za cymbał śmiał twierdzić, że pomarły? Dawać go tu!
Od tej chwili świat mógł się chwiać pod mojemi stopami, ziemia rozpadać się w kawałki. Nie zwracając na nic uwagi, zapuszczałem wędkę i śledziłem pławik, który dawał ciągle nura w fale. Co za stwora wyłoni się teraz z wody, myślałem za każdym razem z najwyższem zaciekawieniem? I oto... jest! Nowa, nieznana dotąd rybka wypłynęła z toni, z białym brzuszkiem, nakrapianemi bokami, grzbietem zielonym i niebieskim, mieniącym się w słońcu. Dni (czy tygodnie, nie wiem dobrze) spędzone na tem rybołóstwie, zaliczam do największych skarbów mego życia. Niech żyje moja złamana noga!
Dziękowałem Bogu, że mi nie zabrał oczu, gdyż za ich pomocą mogłem czerpać cudze wizje, zawarte w tej księdze. Oczy, to cudotwórcy! Przemieniają jednostajne, czarne paski liter, podobne stadku owiec biegnących gościńcem