Strona:PL Rolland - Colas Breugnon.djvu/269

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

beczki! Spieszmy się! Czyżbyś stracił gust do wina?
— Do kradzionego wina nigdy gustu nie miałem!
— Kradzione? Przeciwnie... uratowane! Gdy dom płonie należy przecież ratować dobre i smaczne rzeczy!
Odsunąłem go na bok.
— Złodzieju! — warknąłem.
— Złodzieju! — powtórzyli Gangnot, Bardet, Saulsoy i inni. I minęliśmy fryzjera. Stał chwilę, jak skamieniały, potem usłyszałem jego klątwy i pogróżki i obejrzawszy się, spostrzegłem, że biegnie, wytrząsając pięścią. Gdy nas doścignął, zamilkł nagle i maszerował w szeregu.
Doszedłszy do brzegu Jonny, stanęliśmy u przyczółka mostu. Ścisk panował taki, że nie sposób było przejść. Kazałem bębnić. Pierwsze szeregi rozstąpiły się bezwiednie. Wbiliśmy się klinem i utknęli w ciżbie. Spostrzegłem dwu flisaków, znanych mi dobrze, Joachima z Kalabrji, zwanego „Królem“ i Gadina, zwanego „Gueurlu“.
— Cóż, majsterku Breugnon? — spytał mnie Joachim — Cóż to robisz? A taki poważny... ho ho... uzbrojony.. phi! Gdzież to wybierasz się, na wojnę?