Strona:PL Rolland - Colas Breugnon.djvu/267

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Rzekłem do współobywateli:
— Możebyśmy im zagrali do tańca? Pobiegliśmy do Mirandoli. Z terasy pałacowej widać było dolną część miasta i właśnie od tej strony dolatał zgiełk i wrzawa. Trąba z wieży Św. Marcina grzmiała na trwogę.
— Przyjaciele, trzeba nam będzie wleźć do tego pieca, niema innej rady! Będzie trochę ciepło. Czyście gotowi? Ale przedewszystkiem potrzeba dowódcy! Czy chcesz objąć komendę Saulsoy?
— Nie! Nie! Nie! — zawołał odskakując wstecz trzy kroki — Nie chcę! Nie umiem! Nie znam się na tem... Uczynię co trzeba, ale komenda?
— Więc kto się zgłasza?
Nikt się nie odezwał. Znam ja was, ptaszki pomyślałem, maszerować, gadać... to jeszcze jakoś idzie, ale gdy trzeba coś czynić, niema nikogo! Ot tak zawsze bywa z mieszczuchem. Wyciągam przeto rękę:
— Jeżeli nikt nie chce, tedy ja obejmuję komendę!
Powiedzieli chórem:
— Zgoda!
— Ale musi mnie każdy słuchać bez gadania. Inaczej djabli nas wezmą! Do rana jestem tedy