Strona:PL Rolland - Colas Breugnon.djvu/241

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

starych rabusiów, wracająca z wojny! Czyż ja to: jestem ojcem całego tego bataljonu szpitalników? Mocny Boże, wysłuchaj mnie i udziel tej łaski (być może, prośba ma wyda ci się zresztą zbyteczną), bym po śmierci nie poszedł do raju, ale:do piekła i stanął u pieca, w którym Lucyfer smaży dusze potępieńców a to w celu obracania z pieczołowitością wielką własnoręcznie rożna, na który nabity będzie morderca dzieci moich!
Właśnie doszedłem do tego miejsca, gdy stary lokaj Andoche, który mnie znał i lubił, przyszedł z prośbą, bym przestał boleć tak głośno:
— Czyż warto unosić się do tego stopnia z powodu kilku kawałków drzewa? — pytał — Cóżbyś, majstrze, począł, gdybyś musiał, jak ja, Żyć ciągle z tym warjatem? Czyż nie lepiej, że się zajmie owem drzewem, za które ci zresztą pewnie zapłacił, miast dręczyć biedne chrześcijańskie dusze, które mu nic nie winny?
— Nie... nie, Andoche! Nie rozumiesz mnie! Chętnie przyjąłbym baty wzamian za poszanowanie tego drzewa, które w rękach moich nabrało życia. Człowiek jest niczem, dzieło jego jest świętością! Podwójny to morderca, kto niweczy ideję!
Byłbym mówił dłużej, ale spostrzegłem, że słuchacz mój nic nie rozumie. Czułem przytem,