a obrabiać — to zupełnie co innego. Zresztą mamy czas jeszcze, przyjedzie nasz pan profesor na lato, to się go poradzimy.
Po południu pierwszej lipcowej niedzieli rodzina kamieniarza zebrała się przed chatą. Wszyscy byli i obuci i w świątecznym odzieniu. Wacek trzymał w ręku książkę i palcami przebierał kartki.
— Czy mogę zacząć? — spytał ojca.
— Sądzę, że niedużo przeczytałbyś przed przybyciem pana profesora; odłóżmy więc to czytanie na przyszłą niedzielę.
— Omało nie zapomniałam, że oczekuję takiego rzadkiego gościa. Skoczę wstawić wody na kawę, której umyślnie na jego przyjęcie kupiłam.
— Pośpiesz się, moja droga, żeby długo na podwieczorek nie czekał. Taki wykształcony pan profesor z Warszawy, którego wszyscy otaczają szacunkiem, a nie wstydzi się prostemu kamieniarzowi, jak ja, podać rękę na powitanie. Żebyś ty wiedziała, jak się ludzie przed kościołem patrzyli ze zdziwieniem, gdy po sumie profesor podszedł do mnie i przywitał mię, jak jakiego kolegę. Potym zwrócił się do dzieci, spytał o ciebie, a skoro dowiedział się, że mamy dla niego nazbierane różne skamieniałości, obiecał, że nas dziś odwiedzi. Niech mu Bóg wynagrodzi, że ubogiemi nie gardzi.
— I ja się dziwiłem, że pan profesor dla nas jest taki łaskawy, ale on mi wytłumaczył, mó-