Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/319

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nam żal się zrobiło pozostawiać ich w tem opłakanem położeniu, lecz niepodobna się było wystawiać na powtórny rokosz, a zabierać ich z sobą do domu, by znaleźli śmierć na szubienicy, byłoby okrucieństwem. Doktór począł wołać w ich stronę, uwiadamiając ich o zapasach, któreśmy im zostawili i o tem, gdzie mają je odnaleźć. Oni jednakże w dalszym ciągu wołali nas po imieniu i błagali nas na litość Boską, żebyśmy się zmiłowali i nie porzucali ich na śmierć niechybną w takiem miejscu.
Nakoniec widząc, że okręt nie przystawał w biegu i chyżo oddalał się od miejsca, gdzie ich wołania mogły być dosłyszalne, jeden z nich — nie wiem, który to mógł być — zerwał się na równe nogi z chrapliwym okrzykiem, złożył się muszkietem do ramienia i wystrzelił. Kula bzyknęła nad głową Silvera i przebiła grotżagiel.
Natychmiast pochowaliśmy się za burty, a gdy znów wyjrzałem na zewnątrz, oni zniknęli już z wydmy, a sama wydma rozpływała się przed oczyma i niknęła w rosnącej odległości. Tak skończyło się owo zajście. Jeszcze przed południem, ku mej niewysłowionej uciesze, najwyższy wierzchołek Wyspy Skarbów roztopił się w błękitnej roztoczy morskiej.
Mieliśmy tak niewielu ludzi, że każdy z jadących na okręcie musiał przykładać rękę do pracy. Jedynie kapitan leżał na materacu na rufie i wydawał rozkazy, albowiem mimo znacznego polepszenia na zdrowiu potrzebował wciąż jeszcze wypoczynku. Zdążaliśmy do najbliższego portu w Ameryce hiszpańskiej, gdyż bez świeżych sił marynarskich nie mogliśmy przedsiębrać podróży do ojczyzny. Zanim jednak dokołataliśmy się do niego, przekorne wiatry i niespo-