Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/304

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

o które chodziło. To samo okazało się z drugiem. Trzecie wystrzelało bezmała na dwieście stóp w górę ponad gąszcz krzewów; był to prawdziwy olbrzym świata roślinnego, o pniu grubym, jak obora, rozrzucający naokół rozległy cień, w którym cały hufiec wojska mógłby odbywać ćwiczenia. Było ono zdala dostrzegalne od strony morza, zarówno ze wschodu, jak i z zachodu, i mogło być zamieszczone na mapie, jako znak orjentacyjny dla żeglarzy.
Jednakowoż nie wielkość drzewa wywarła w tej chwili wrażenie na mych towarzyszów, lecz świadomość, że siedemset tysięcy funtów w złocie leżało tu gdzieś zakopane w jego rozłożystym cieniu. Myśl o pieniądzach, w miarę jak się zbliżali, zatłumiła ich uprzednie obawy. Oczy pałały im chciwością, nogi nabierały coraz to większej szybkości i lekkości; cała dusza wyrywała się im do tego szczęścia, do tego życia, pełnego wybryków i rozkoszy, które oczekiwało każdego z nich.
Silver biegł, utykając na szczudłach i zrzędząc. Nozdrza mu się rozdęły i trzęsły, a klął jak opętany, gdy muchy siadały na jego zgrzanej i błyszczącej twarzy. Zapamiętale szarpał powróz, na którym mnie trzymał, i od czasu do czasu rzucał na mnie przeszywającem spojrzeniem. Łatwo odgadnąć, że nie zadawał sobie trudu, by zataić swe myśli; to też czytałem je jak z drukowanej książki. W bezpośredniej bliskości złota zapomniał już zgoła o wszystkiem innem; jego obietnica i przestroga doktora należały już do przeszłości — i nie wątpiłem, że spodziewał się dostać skarb w swe ręce, odnaleźć Hispaniolę, pod osłoną nocy naładować ją złotem, wyrżnąć wszystkich