Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/298

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Śpiew urwał się tak nagłe, jak się rozpoczął, załamawszy się w środku nuty, jakgdyby ktoś położył rękę na ustach śpiewającego. Rozlegając się daleko w czystem, słonecznem przestworzu pomiędzy zielonemi koronami drzew, głos brzmiał jakby śpiewnie i łagodnie; tem okropniejsze wrażenie wywarł na mych towarzyszach.
— Chodźcie! — rzekł Silver, usiłując wykrztusić słowo ze spopielałych warg. — Już się to nie powtórzy. Idźmy dalej. Jestem odurzony rumem i nie umiem nazwać tego głosu... lecz to ktoś sobie z nas pokpiwa... ktoś mający ciało i krew! Możecie być tego pewni!
Gdy to mówił, powróciła mu znów odwaga, a równocześnie twarz zaczęła się ożywiać rumieńcem. Już i inni zaczęli dawać posłuch jego zachętom i nieco ochłonęli z przerażenia, gdy wtem zabrzmiał znów ten sam głos. Tym razem już nie śpiewał, lecz odzywał się słabem, oddalonem nawoływaniem, które jeszcze słabiej powtarzało echo wśród rozpadlin Lunety.
— Darby M’Graw! — kwilił ten głos, gdyż to słowo może najlepiej określić ów dźwięk. — Darby M’Graw! Darby M’Graw! Darby M’Graw!
I tak dalej, jeszcze raz i znów i znów... aż nakoniec podnosząc się nieco wyżej i cisnąwszy przekleństwo, które pomijam, zajęczał:
— Przynieś mi rumu, Darby!
Zbójcy stanęli w miejscu, jak wryci, a oczy wylazły im na wierzch głowy. Jeszcze w długą chwilę potem, gdy głos przebrzmiał, oni jeszcze, utkwiwszy źrenice zmartwiałe w przestrzeń przed sobą, stali w milczeniu i osłupieniu.