Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/294

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Coś mi zaświtało w mej starej mózgownicy! — zauważył Silver. — Oto jest kompas... Tam widać szczyt Wyspy Szkieletów, sterczący jak kieł dzika. Teraz poprowadźcie kresę w przedłużeniu tych kości.
Uczyniono jak mówił. Zwłoki wskazywały dokładnie w tym kierunku, a z kompasu odczytano w sam raz: W. Pd. W., ku W.
— Tak myślałem — zawołał kucharz — oto jest drogowskaz. Stąd to właśnie wiedzie nasza droga ku Gwieździe Polarnej i ku korsarskim talarom. Lecz niech mnie piorun trzaśnie, ciarki mnie przechodzą, gdy pomyślę sobie o Flincie. On lubił takie żarty... pewno i teraz sobie zażartował! Był tu sam przeciwko tamtym sześciu... Pozabijał każdego zosobna, a tego jednego przywlókł tutaj i ułożył według kompasu... a niechże mnie piorun strzeli! Długie kościska, a włosy rude!... Tak, to napewno był Allardyce. Pamiętasz Allardyce’a, Tomaszu Morganie?
— A jakże — odpowiedział Morgan — pamiętam! Był mi winien nieco grosza i zabrał mój nóż...
— Jeżeli mowa o nożach — rzekł inny. — Dlaczego nie znajdujemy jego noża, leżącego obok niego? Flint nie miał zwyczaju gmerać w kieszeniach okrętnika, a ptaki, sądzę, zostawiłyby nóż w spokoju!
— Prawda, u licha! — krzyknął Silver.
— Nie pozostawiono przy nim niczego — rzekł Merry, obmacując jeszcze kościotrupa. — Ani złamanego szeląga, ani pudełka z tytoniem. Nie wydaje mi się to naturalne!
— Tak, niech to piorun strzeli! — przytakiwał Silver. — Ani naturalne ani przyjemne, słusznie powiadasz! Do kroćset dział, kamraci! Gdyby Flint żył, byłoby na tem miejscu gorąco i mnie i wam! Sześciu