Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/293

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Przeszliśmy prawie pół mili i zbliżaliśmy się do krańca płaskowyża, gdy wtem człowiek idący najdalej na lewo począł głośno krzyczeć, jakby w przerażeniu, a następnie nawoływać swych kamratów, którzy rzucili się pędem w tym kierunku.
— Wątpię, by on znalazł skarb — rzekł stary Morgan, przebiegając co żywo koło nas z prawej strony — gdyż ten jest tam wyżej!
Istotnie, jak przekonaliśmy się, doszedłszy również na miejsce, było to coś zupełnie innego. U stóp pięknej wybujałej sosny, spowinięty w zielone pnącze, które nawet podniosły w górę kilka drobnych kostek, leżał na ziemi szkielet ludzki z kilkoma strzępkami odzienia. Mniemam, że przez chwilę mróz ściął wszystkim krew w żyłach.
— To marynarz! — ozwał się Jerzy Merry, który, śmielszy od innych, podszedł bliżej i badał szmatki leżące na ziemi. — Miał na sobie dobre sukno marynarskie.
— A jakże! — rzekł Silver — juści, że marynarz!... przecież nie znalazłbyś tu biskupa. Lecz skąd się wzięły tutaj te kości? To coś niezwykłego, nienaturalnego! Jak one leżą!
W rzeczy samej, przypatrzywszy się dokładniej, nie można było przypuszczać, by ciało znajdowało się w pozycji naturalnej. Pominąwszy parę drobnych skrzywień (które zapewne były dziełem ptaków, żerujących na nim lub powoli rosnącego pnącza, który stopniowo owijał jego szczątki) człowiek ów leżał zupełnie wyprostowany, tak iż stopy jego wskazywały w jednym kierunku, a jego dłonie, wzniesione nad głową jak u nurka, wyciągnięte były w stronę przeciwną.