Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/279

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jakby odbywał zwyczajną zawodową wizytę w spokojnej rodzinie angielskiej. Jego obejście, zdaje mi się, podziałało na łotrzyków, gdyż odnosili się do niego tak, jak gdyby nic nie było zaszło — jak gdyby on był jeszcze lekarzem okrętowym, a oni wiernymi marynarzami, kwaterującymi na przodzie statku.
— Ty już przychodzisz do zdrowia! — rzekł do junaka z obwiązaną głową. — Jeżeli kto, to ty masz jędrną czaszkę; łeb twardy, jak żelazo!... No, Jerzy, jak ci się powodzi? Ładną masz cerę, niema co mówić, ho ho! wątroba nie w porządku. Czy zażywałeś lekarstwo? Ludzie, czy on zażywał to lekarstwo?
— Tak, tak, panie łaskawy, zażywał! — odpowiedział Morgan.
— Bo, widzicie, odkąd jestem lekarzem buntowników, czyli lekarzem więziennym, jak wolę się nazywać, — mówił doktór Livesey z najuprzejmiejszą miną — uważam sobie za punkt honoru nie zmarnować ani jednego człowieka, podległego królowi Jerzemu (niech Bóg ma go w swej opiece!) i kandydującego do szubienicy!
Drapichrusty spojrzeli po sobie, lecz przełknęli w milczeniu tę gorzką pigułkę.
— Dick czuje się niedobrze — rzekł jeden.
— Niedobrze? — powtórzył doktór. — Chodźno tu, Dicku, pokaż mi język! Nie, byłbym bardzo zdziwiony, gdyby czuł się dobrze! Jego język mógłby straszyć Francuzów. Znowu febra.
— O, tak! — westchnął Morgan. — Wszystko to poszło ze znieważenia Biblji.
— To poszło z tego, że jesteście skończonemi osłami — zakpił doktór — i macie tak przytępione zmy-