Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/267

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— To mi układ! — krzyknął Długi Jan. — Mówisz prosto z mostu śmiało i... do pioruna! mam szczęście!
Pokusztykał do żagwi, zatkniętej w stos drzewa, i zapalił znów fajkę.
— Chciej mnie zrozumieć, Kubo — odezwał się, powracając. — Mam ci ja głowę na karku... tak, mam. Jestem teraz po stronie dziedzica. Wiem, że ukryłeś okręt gdzieś w bezpiecznem miejscu. Jak tego dokazałeś, nie wiem, ale wiem, że okręt jest bezpieczny. Jestem pewny, że Hands i O’Brien okazali się skończonymi durniami. Nigdy nie miałem wielkiego mniemania o żadnym z nich. Teraz uważaj. Nie będę o nic pytał, ani nie pozwolę innym pytać. Wiem, gdzie się ta gra kończy, tak, wiem... i znam chłopca, który jest wielkim chwatem. Tym chłopcem — jesteś ty! Ty i ja możemy razem zdziałać siła dobrego!
Utoczył nieco koniaku z beczki do cynowego kubka.
— Nie skosztujesz, druhu? — zapytał, a gdy odmówiłem, rzekł:
— Dobrze, a więc wypiję sam, Kubo. Potrzeba mi pomocnika, gdyż mam kłopot nielada... A gdy mowa o kłopocie... powiedz mi, Kubo, czemu ten doktór dał mi mapę?
Na mojej twarzy odbiło się tak szczere zdziwienie, że Silver widział daremność dalszych zapytań.
— No tak... w każdym razie to zrobił — rzekł. — Ale niewątpliwie coś się kryje, Kubo, coś się kryje w tem... złego czy dobrego.
I łyknął znów gorzałki, potrząsając piękną szpakowatą głową, jak człowiek, który jest przygotowany na najgorsze rzeczy.