Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/264

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cie wyraźnie, o co wam idzie; nie jesteście chyba głuchoniemi, jak sądzę. Ten, który czegoś żąda, dostanie, co mu się należy. Tyle lat żyję na świecie, a jakaś tam kufa rumu będzie mi urągać i stawać mi okoniem? Znacie na to sposób; jesteście przecie, jak się wam wydaje, „panami szczęścia“. Dobrze, jestem gotów! Kto się ośmiela, niech weźmie kordelas do ręki, a zobaczę kolor jego gnatów i bebechów, zanim ta fajka będzie próżna!
Nikt się nie ruszał, nikt nie odpowiadał.
— Tacy to jesteście? — mówił znów Silver, wkładając fajkę do ust. — Oho! aż miło na was patrzeć, no no! Do walki żaden z was niewiele sposobny!... Ale może rozumiecie angielszczyznę Jegomości króla Jerzego? Jestem waszym kapitanem z wyboru. Jestem waszym kapitanem, gdyż na wiele mil morskich wokoło jestem najlepszym marynarzem. Nie chcecie walczyć, jak przystało na „panów szczęścia“, więc, do pioruna, macie słuchać, a jakże! Ten chłopak niezmiernie przypadł mi do serca. Nigdy nie widziałem lepszego chłopca nad niego! Jest on lepszym mężczyzną, niźli dwóch takich jak wy, mazgaje przebrzydłe! A to wam jeszcze powiadam: niechno ujrzę, że ktoś z was tknie go choć palcem!... Tyle wam powiadam, a jakże!...
Nastała chwila ciszy. Stałem przy ścianie wyprostowany, jak struna. Serce biło we mnie, jak młot kowalski, lecz w głębi mej duszy świtać począł promyczek nadziei. Silver oparł się o ścianę, założywszy ręce i trzymając fajkę w kącie ust, tak spokojnie, jak gdyby znajdował się w kościele, lecz oko jego błądziło wciąż ukradkiem, spoglądając z ukosa na niesfornych towarzyszy. Oni ze swej strony coraz bardziej skupiali