Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/231

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Spojrzał na mnie ponuro, lecz nie rzekł nic. Na policzkach zjawił się nikły rumieniec. Mimo to stary łotr wciąż jeszcze wyglądał na bardzo chorego i wciąż jeszcze osuwał się bezładnie wdół w miarę chybotania się okrętu.
— Przy sposobności zaznaczę — ciągnąłem dalej — że nie zgodzę się na barwy naszej bandery, panie Hands. Pan pozwoli, że strącę ją z masztu. Lepiej żadna, niż ta.
Wyminąwszy jeden z bumów, podbiegłem do fansznura,[1] ściągnąłem wdół przeklętą czarną banderę i zrzuciłem ją z okrętu.
— Boże zachowaj króla! — zawołałem, wymachując czapką. — Na pohybel kapitanowi Silverowi!
Hands popatrzył na mnie hardo i chytrze, pogrążywszy podbródek na piersi.
— Zdaje mi się... — ozwał się nakoniec — zdaje mi się, kapitanie Hawkins, że chcesz teraz dostać się do brzegu... Pozwól, że porozmawiamy...
— Owszem — odparłem — z całą chęcią, panie Hands. Proszę mówić.
I wziąłem się znów do jedzenia z wielkim apetytem.

— Ten człowiek — rozpoczął z osłabieniem, wskazując na zwłoki — nazywał się O’Brien... zakamieniały Irlandczyk... On i ja rozwinęliśmy żagle, zamierzając poprowadzić okręt spowrotem. Otóż on już nieżywy... martwy jak kłoda... Nie wiem, kto teraz potrafi kierować statkiem. Wiadomo, ty tego nie potrafisz, chyba że ci udzielę wskazówek... Więc słuchaj: ty mi dasz jeść i pić... i jaką starą szmatę czy

  1. Lina do podnoszenia bandery na maszt.