Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/229

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Długo przypatrywałem się im z zadziwieniem. Naraz w chwili, gdy okręt zachowywał się spokojnie, Izrael Hands obrócił się wbok i z cichym jękiem przewalił się znowu, powracając do położenia, w którem ujrzałem go przedtem. Jęk, który świadczył o bólu i śmiertelnej słabości, oraz szerokie, kurczowe rozwarcie szczęk, napełniły mi serce litością. Atoli skoro przypomniałem sobie rozmowę, podsłuchaną w beczce jabłek, litość ta we mnie zagasła.
Postąpiwszy kilka kroków, doszedłem do grotmasztu.
— Jak się miewamy, panie Hands! — odezwałem się szyderczo.
Łypnął ciężko oczyma i powiódł niemi wokoło, lecz był zanadto nieprzytomny, by okazać zdziwienie. Zdobył się na wymamlanie jednego tylko słowa:
— Gorzałki!
Przyszło mi na myśl, że nie należy tracić czasu, więc wymijając bum, tatłający się po pokładzie, cofnąłem się i zszedłem po schodach do kajuty.
Przedstawił się tu mym oczom nieład, niedający się opisać, ani wyobrazić. Wszystkie schowki i zamki powyłamywano w poszukiwaniu mapy. Na podłodze, gdzie ci grubjanie zasiadali, pijąc lub naradzając się po włóczędze po mokradłach wokół obozowiska, spoczywała gruba warstwa błota. Ściany, biało malowane i otoczone złoconą obwódką, splamione były odciskami brudnych rąk. Tuziny pustych flaszek zderzały się z sobą po kątach za każdem poruszeniem okrętu. Jedna z książek medycznych doktora leżała otwarta na stole, a połowę jej kartek wydarto — pewno do zapalania fajek. Lampa wisząca pośrodku