Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/201

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

oprócz pięciu poległych, czterech w obrębie warowni, a jednego poza częstokołem.
Doktór, Gray i ja pobiegliśmy co rychlej do zagrody. Wrogowie, jacy jeszcze pozostali przy życiu, powinni byli wkrótce dotrzeć znów do miejsca, gdzie pozostawili muszkiety i każdej chwili mogła się znów rozpocząć strzelanina.
Tymczasem dym, zalegający wnętrze stanicy, nieco się rozproszył, więc mogliśmy ocenić, jakiemi stratami okupiliśmy zwycięstwo. Hunter leżał nieprzytomny koło swej strzelnicy, koło niego zaś Joyce z przestrzeloną głową... niestety, nigdy już nie miał powstać. Dziedzic, siedząc pośrodku izby, podtrzymywał kapitana, a obaj byli zarówno bladzi...
— Kapitan raniony — rzekł pan Trelawney.
— Czy uciekli? — zapytał pan Smollett.
— Tak jest, uciekł kto zdołał! — odparł doktór. — Ale pięciu z nich już nigdy nie ucieknie!...
— Pięciu! — krzyknął kapitan. — Tem-ci lepiej! Pięciu na trzech!... Zatem zostaje nas czterech przeciwko dziewięciu. Lepsze szanse, niż na początku! Było nas siedmiu na dziewiętnastu, tak przynajmniej nam się zdawało... i sprawa była ciężka![1]



  1. Zbójców było właściwie już tylko ośmiu, gdyż człowiek ugodzony przez pana Trelawneya na pokładzie szonera, umarł z rany tego samego wieczora. O tem jednak dowiedzieliśmy się dopiero później. (Przypisek Jakóba Hawkinsa).