Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/200

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

na trwogę, lecz gdy cios już miał spaść na mnie, odskoczyłem jednym susem wbok i pośliznąwszy się w grząskim piasku stoczyłem się głową naprzód po pochyłości.
W sam raz gdy wypadłem przez drzwi, reszta rozbójników już czepiała się częstokołu, aby zrobić koniec z nami. Jeden z nich ubrany w czerwoną szlafmycę, trzymając sztylet w zębach, wylazł na szczyt i przesadził nogę na drugą stronę. Otóż tak szybko się to odbyło, że skoro wstałem na nogi, wszystko było niemal jeszcze w tej samej pozycji; drab w czerwonej szlafmycy był dopiero w połowie drogi, a drugi już wystawiał głowę przez krawędź ogrodzenia. Mimo to właśnie w tej chwili walka się przesiliła, a zwycięstwo stało się naszym udziałem.
Gray, który postępował tuż za mną, zwalił z nóg olbrzymiego bosmana, zanim ów miał czas zdać sobie sprawę z chybionego ciosu. Drugi, właśnie gdy dawał ognia wgłąb domu, został zabity przy strzelnicy, a teraz leżał w drgawkach śmiertelnych, jeszcze z dymiącym pistoletem w dłoni. Trzeciego, jak widziałem, doktór jednem rąbnięciem wyprawił na tamten świat. Z czterech, którzy przeleźli byli przez palisadę, tylko jeden został nietknięty, a i ten, porzuciwszy kordelas na placu bitwy, w śmiertelnej trwodze gramolił się spowrotem.
— Strzelać! strzelać z domu! — krzyczał doktór. — A wy, zuchy, spowrotem do schroniska!
Lecz słów tych nie wzięto pod uwagę, gdyż nie padł ani strzał, tak iż ostatni z napastników umknął w najlepsze i zniknął z innymi w lesie. W trzy sekundy później nie było już nikogo z nacierającej partji,