Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/195

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

godzina, jak on mówił, napadną na nas te psubraty. Nie potrzebuję wam mówić, że jesteśmy słabsi liczebnie, ale walczymy z ukrycia, a chwilę temu powiedziałbym, że walczymy karnie. Nie wątpię bynajmniej, że możemy ich rozbić — od was to tylko zależy.
Poczem obszedł stanowiska i stwierdził (jak się wyraził), że wszystko jest w porządku.
W dwu krótszych ścianach domu, wschodniej i zachodniej, były tylko po dwie strzelnice, od strony południowej, gdzie wznosił się ganek, były również dwie, a w ścianie północnej aż pięć. Muszkietów była dostateczna liczba dla nas siedmiu; z jedliny ustawiono cztery stosy — niby stoły — po jednym w środku każdego boku, a na każdym z tych stołów złożono pewną ilość amunicji i po cztery muszkiety gotowe do użycia przez obrońców. Na środku złożono kordelasy.
— Zgasić ogień — rozkazał kapitan — chłód już przeszedł i niepotrzebnie dym gryzie nas w oczy.
Pan Trelawney wyrzucił na dwór całą fajerkę, a żar zagasł w piasku.
— Hawkins jeszcze nie jadł śniadania. Hawkins, przynieś sobie śniadanie i wracaj na swoje stanowisko. Tutaj je spożyjesz! — mówił dalej kapitan Smollett. — Żwawiej, mój chłopcze. Potrzeba się posilić, zanim weźmiesz się do roboty! Hunter, puść-no wkolej wódkę! Napijemy się wszyscy!
Podczas, gdy spełniano jego rozkazy, kapitan uzupełniał sobie w myśli plan obrony.
— Panie doktorze, waćpan obsadzisz drzwi. Zważaj pan na wszystko i nie wychylaj się; proszę pozostać wśrodku i strzelać przez ganek! Hunter, zajmij stronę wschodnią... ot tam! Joyce, staniesz po stronie zachodniej, mój drogi. Panie Trelawney, pan jest najlepszym