Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/180

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

słowo? A jeżeli piraci obozują na lądzie, Kubo, czy wtedy nie powiesz, że rano...
Dalsze słowa przerwał mu ogłuszający łoskot; kula armatnia przedarła się przez drzewa i ugrzęzła w piasku niespełna o sto sążni od miejsca, gdzieśmy rozmawiali. W jednej chwili odwróciliśmy się plecami do siebie i daliśmy drapaka w dwie przeciwne strony.
Przez dobrą godzinę ustawiczne grzmoty wstrząsały wyspą, a kule z trzaskiem zaszywały się w ostępie. Przebiegałem w coraz to inne ukrycia, zawsze ścigany, jak mi się zdawało, przez te przerażające pociski. Wkońcu atoli strzelanina osłabła. Wówczas, choć nie mogłem się odważyć na podejście w stronę warowni, gdzie kule padały najgęściej, jednakże w pewnej mierze odzyskałem pewność siebie i po długiem kołowaniu na wschód przyczołgałem się między drzewa rosnące na wybrzeżu.
Słońce właśnie zaszło, powiew morski szeleścił, buszując po lasach oraz marszcząc szarą powierzchnię przystani; przypływ już zupełnie opadł i wielkie smugi piasku leżały nieosłonięte. Powietrze ostygło i po upale dnia chłód przenikał mnie skroś kurtki.
Hispaniola stała jeszcze w tem samem miejscu, gdzie zarzucono kotwicę, lecz na szczycie masztu widniał już niestety „Wesoły Robert“ czarna bandera kaperska.[1] Gdy mu się przyglądałem, zerwał się jeszcze jeden krwawy błysk i jeszcze jeden huk, któremu odklasły wszystkie echa górskie i leśne... i jeszcze jedna kula działowa zaświstała w powietrzu. Był to już koniec kanonady.

Leżałem czas jakiś, śledząc ożywiony ruch, który

  1. Kaprami lub flibustjerami nazywano dawniej piratów.