Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/179

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wydajesz mi się dobrym chłopcem, ale koniec końcem jesteś tylko chłopcem... No, ale Ben Gunn ucieka... Nawet rum nie poprowadzi mnie tam, gdzie idziesz... nawet rum... póki nie zobaczę twojego czcigodnego pana i nie dostanę słowa honoru. A nie zapomnijno moich słów: „Względem kosztowności (tak powiesz), względem kosztowności... więcej zaufania...“ a potem uszczypnij go... ot tak...
I z tą samą filuternością uszczypnął mnie po raz trzeci, mówiąc:
— A jeżeli wam będzie potrzeba Benjamina Gunna, wiesz, Kubo, gdzie możesz go znaleźć? Tam, gdzie znalazłeś go dzisiaj. A ten, kto przyjdzie, powinien mieć coś białego w ręce i powinien przyjść sam jeden. Aha! i jeszcze to powiesz: „Ben Gunn (powiesz) ma w tem swoją rację“.
— Dobrze — odrzekłem — zdaje mi się, że pojąłem, o co idzie. Chcesz coś oznajmić i życzysz sobie, byś mógł się widzieć z naszym dziedzicem lub doktorem, a znaleźć cię można tam, gdzie cię spotkałem. Czy to wszystko ?
— A może jeszcze zapytasz, kiedy? — dodał. — Owszem, mniejwięcej od południa do szóstego dzwonka.
— Dobrze, dobrze. Czy mogę już odejść?
— Czy nie zapomnisz? — badał mnie niespokojnie. — „Względem kosztowności... i ma swoją rację...“ Tak powiesz. „Swoją rację...“ to najważniejsze... „Jak człowiek z człowiekiem“. Więc dobrze, — mówił, trzymając mnie wciąż jeszcze — myślę, że możesz już odejść, mój Kubo... Ale, Kubusiu, jeżeli zobaczysz Silvera, nie zdradź wtedy Ben Gunna? Nikt z ciebie tego, com ci mówił, nie wyciągnie? Nie, dajesz mi