Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tera zatknął ją na rogu warowni, gdzie przyciesie krzyżowały się z sobą, tworząc węgieł. Następnie wdrapawszy się na kalenicę, własnoręcznie rozwinął i przymocował flagę.
To widocznie napełniło go otuchą. Wszedł znów do domu i zaczął przeliczać zapasy, jak gdyby ponadto nic go nie obchodziło. Mimo wszystko zwrócił jednak uwagę na zgon Tomasza, bo skoro się już wszystko dokonało, wystąpił wprzód z inną flagą i z czcią rozpostarł ją na jego zwłokach.
— Nie martw się waszmość! — rzekł, ściskając dłoń dziedzica. — Jemu już nic złego się nie przytrafi! Czegóż ma się obawiać sługa, który poległ spełniając powinność względem swego kapitana i chlebodawcy? Niedobry to pewno dla nas prognostyk, ale niestety, co się stało, już się nie odstanie!
Powiedziawszy to, wziął mnie nabok.
— Panie doktorze — zagadnął — za ile tygodni należy się spodziewać przybycia okrętu konwojowego?
Wyjaśniłem, że może tu być mowa nie o tygodniach, lecz o miesiącach: jeżelibyśmy nie powrócili z końcem sierpnia, Blandly miał wysłać okręt na poszukiwania... ale ani prędzej, ani później...
— Może pan sobie obliczyć — dodałem.
— Tak, tak... — odparł szyper, skrobiąc się w głowę. — Nawet licząc na wielką łaskę Opatrzności Bożej, muszę powiedzieć, że jesteśmy w bardzo ciężkiem położeniu...
— Co waćpan masz na myśli? — zapytałem.
— Myślę, iż wielka szkoda, mości panie, żeśmy stracili tę drugą łódź! — odrzekł kapitan. — Prochu i kul nam jeszcze wystarczy, ale zapasy żywności są bardzo szczupłe... tak szczupłe, panie doktorze, że kto