Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/168

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dodałem — prawdopodobnie załoga drugiej podąża wzdłuż wybrzeża, by odciąć nam drogę.
— Będą musieli rączo pędzić — zauważył kapitan. — Pan wie, że marynarz na lądzie rusza się jak kaczka. O nich się nie troszczę, chodzi mi teraz o tę kulę armatnią. Będzie to istna gra w kręgielki! Ale nasza łódka zginąć nie może. Pan dziedzic nas ostrzeże, gdy zobaczy tę zabawkę, a wtedy postaramy się, żeby nas woda nie zalała.
Pośród tego posuwaliśmy się naprzód z dość wielką prędkością, jak na łódź tak obładowaną jak nasza, i wcale niewiele wody dostało się na dno podczas całej przeprawy. Byliśmy już niedalako: jeszcze trzydzieści łub czterdzieści uderzeń wiosła i powinniśmy byli przybić do brzegu, gdyż odpływ odsłonił już wąski pas piaszczysty poniżej rosochatych drzew. Pościgu czółna nie należało się już obawiać, bo przylądek zakrył je już zupełnie przed naszemi oczyma. Ten sam prąd, który tak bezlitośnie nas powstrzymywał, wynagradzał nam teraz zwłokę poprzednią, powstrzymując naszych napastników. Jedynem źródłem niebezpieczeństwa była armata.
— Jeżeliby to było możliwe — odezwał się kapitan, — zatrzymałbym się i jeszcze jednego nicponia położyłbym trupem!
Było jednak rzeczą jasną, że tamci bynajmniej nie zamierzali ociągać się ze strzałem. Nie zważali wcale na przestrzelonego towarzysza, choć ów jeszcze nie umarł i widziałem, że usiłował się czołgać.
— Gotów! — krzyknął dziedzic.
— Stój! — zawołał kapitan bezpośrednio, jak echo, i obaj wraz z Redruthem zarżnęli się wiosłami w miejscu tak silnie, że tył łodzi znalazł się pod wodą.