Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/165

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kiem. Gdybyśmy dali się porwać prądowi, wylądowalibyśmy koło czółen, gdzie piraci mogli się zjawić każdej chwili.
— Nie mogę nakierować łodzi ku twierdzy — odezwałem się do kapitana, gdyż sam sterowałem, a on i Redruth, obaj ludzie wypoczęci, wiosłowali. — Odpływ znosi łódkę wdół. Czy waszmość nie mógłby nieco wiosłować?
— Nie mogę, bo naraziłbym łódkę na zatonięcie — odparł ów. — Musi pan wytrzymać... wytrzymać, a zobaczysz pan, że uda się...
Wytężyłem siły, ale stwierdziłem, że odpływ znosił nas w kierunku zachodnim, podczas gdy ja kierowałem łódkę dokładnie na wschód czyli na prawo wskos od tej drogi, którą powinniśmy byli przejeżdżać.
— W ten sposób nigdy nie dostaniemy się do lądu! — oświadczyłem.
— Jeżeli jest to jedyna droga, którędy możemy płynąć, mości panie, to już tędy musimy płynąć — odpowiedział kapitan. — Musimy płynąć pod prąd. Sam pan widzi, że jeżeli zboczymy od miejsca lądowania, trudno powiedzieć, gdzie przybijemy do lądu, nie mówiąc już o możliwości zatrzymania nas przez czółna... W każdym razie w tym kierunku, gdzie zdążamy, prąd musi osłabnąć, a wtedy możemy cofnąć się wzdłuż wybrzeża.
— Prąd już się zmniejsza, panie! — rzekł marynarz Gray, siedzący na przedniej ławce — pan może się trochę z niego wyswobodzić.
— Dziękuję ci, mój człowieku — odrzekłem zupełnie tak, jakgdyby nic nie zaszło, gdyż wszyscy w milczeniu zgodziliśmy się, by uważać Graya za jednego ze swoich.