Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/149

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Silvera? — zapytałem.
— Tak, Silvera! tak się nazywał!...
— Jest kucharzem... a zarazem hersztem...
Wyspiarz trzymał jeszcze mą rękę w przegubie, a usłyszawszy ostatnie wyrazy, przydusił mi ją i rzekł:
— Jeżelibyś był nasłany przez Długiego Jana, musiałbym być głupi, jak cielęce nogi... Przecież umiem się poznać na tem! Ale czy wiesz, gdzie się znajdowałeś?
Skupiłem odrazu myśli i, odpowiadając na pytanie, przedstawiłem mu całą historję naszej wyprawy i odmalowałem ciężkie położenie, w jakiem znajdowaliśmy się. Słuchał mnie z naprężoną uwagą, a gdy skończyłem, pogłaskał mnie po głowie, mówiąc:
— Jesteś dobrym chłopakiem, Kubo! Oj, wpadliście wszyscy w porządne tarapaty, a co? No, no, nie bój się, zaufaj tylko Benjaminowi Gunn... Ben Gunn da już temu radę! Ale czy uważasz to za rzecz możliwą, że wasz dziedzic okaże się hojny i wspaniałomyślny w razie wyratowania się z nieszczęścia... jeżeli sam znajduje się w opresjach, o których wspominałeś?
Oznajmiłem, że dziedzic jest najwspaniałomyślniejszym człowiekiem pod słońcem. Ale Ben Gunn pokręcił głową.
— Tak, tak, ale chciej mnie zrozumieć. Nie chodzi mi o to, żeby mnie mianował swoim odźwiernym, ubrał mnie w swoją liberję i tak dalej... na tem mi nie zależy, Kubusiu. Mam to na myśli, czy on zezwoli chętnie na zabranie, dajmy na to, tysiąca funtów z tych pieniędzy, które są już prawie jego własnością?
— Jestem przekonany, że pozwoli — zapewniłem go. — Według pierwotnego zamiaru, wszyscy marynarze mieli otrzymać pewną część skarbu.