Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/140

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

krzyk dzwonił mi jeszcze w uszach, cisza znów zapanowała w przestworzu i jedynie szelest ptaków ciągnących spowrotem i pomruk oddalonych fal morskich zakłócały senność popołudnia.
Tomasz poderwał się na krzyk, jak rumak, ugodzony ostrogą, natomiast Silver nawet nie mrugnął okiem, lecz stał, gdzie przedtem, opierając się zlekka na szczudle i wpatrując się czujnie w swego towarzysza, jak żmija, zanim rzuci się na zdobycz.
— Janie! — rzekł żeglarz, wyciągając dłoń.
— Ręce do góry! — krzyknął Silver, odskakując na pewną odległość wtył, doprawdy z rączością i wprawą wyćwiczonego skoczka.
— Owszem, ręce do góry, Janie Silverze — rzekł tamten. — Nieczyste sumienie każe ci się mnie obawiać! Ale, na miłość Boską, powiedz mi, co to było.
— Co? — odparł Silver, uśmiechając się bardziej znacząco niż kiedykolwiek, tak iż oko jego zdawało się jakby główka od szpilki w jego olbrzymiem obliczu, ale połyskiwało, niby okruch szkła. — Co to było? O, tak mi się zdaje, że to pewno Alan.
— Alan! — wzdrygnął się ów. — Wieczny odpoczynek jego duszy, bo był to wierny marynarz! A co się tyczy ciebie, Janie Silverze, długo byłeś mi przyjacielem, ale już nim nie jesteś! Niech sczeznę jak pies, ale dotrzymam obowiązku! To ty zabiłeś Alana! Zabij i mnie, jeśli możesz. W każdym razie ci nie ulegnę!
To powiedziawszy, dzielny okrętnik odwrócił się plecami od kucharza i począł zmierzać ku wybrzeżu. Lecz nie było mu danem odejść daleko. Jan, ryknąwszy z wściekłości, uchwycił się za gałąź drzewa, wyrwał szczudło z pod pachy i rzucił tym niezwykłym pociskiem, który warknął w powietrzu i ugodził biednego