Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

do ocalenia naszego życia. Gdyby sześciu ludzi wybrał sobie Silver, oczywiście nasze stronnictwo nie mogłoby opanować okrętu walką, ale ponieważ tylko sześciu pozostało, było rzeczą jasną, że moja obecność w kajucie nie była narazie konieczna. Przyszła mi chętka, by iść na ląd. W mgnieniu oka ześlizgnąłem się z boku okrętu i stoczyłem się na przednią ławę najbliższego czółna, w tej samej zaś chwili odbiło ono od statku.
Nikt nie zwrócił na mnie uwagi, jedynie pierwszy wioślarz mruknął: „To ty, Kubo? Schyl głowę!“ Lecz Silver dostrzegł mnie swym jastrzębim wzrokiem z drugiej łodzi i zawołał na mnie, by się upewnić, czy to ja jestem. Od tej chwili począłem żałować tego, co zrobiłem.
Łodzie pędziły na wyścigi ku wybrzeżu, ale ta, w której ja się znajdowałem, miała lepszy rozpęd, była lżejsza i prowadzona przez lepszych wioślarzy, tak iż pozostawiła daleko wtyle swą towarzyszkę; niebawem jej krawędź otarła się o drzewa, rosnące na brzegu. Wtedy bez zwłoki uchwyciłem się gałęzi, wdrapałem się na nią i dałem nura w najbliższą gęstwinę, gdy Silver i reszta jadących była jeszcze o sto sążni poza mną.
— Kuba! Kuba! — usłyszałem jego nawoływania.
Łatwo zgadnąć, że nie zwracałem na to uwagi. Skacząc, czołgając się i przedzierając przez gąszcze, póki nie zbrakło mi tchu, umykałem prosto przed siebie.