Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/123

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mowy Silvera. Nikt ze słuchających mi nie przerywał ani nawet nie poruszył się; przez cały czas opowiadania wlepiali oczy uważnie we mnie.
— Kubo! — rzekł doktór Livesey — siądź tu koło nas.
Posadzili mnie przy stole obok siebie, podali mi szklankę wina, nasypali mi w garście rodzynków, a potem kolejno jeden po drugim, kłaniając się, pili moje zdrowie i wyrażali swą wdzięczność za moją odwagę i szczęście.
— No, kapitanie — rzekł dziedzic — pan miał słuszność, a ja byłem w błędzie. Okazałem się osłem, więc czekam na pańskie rozkazy.
— Takim samym osłem byłem i ja — odparł kapitan. — Nie słyszałem nigdy o załodze, która miała zamiar się buntować i nie okazała tego po sobie zawczasu, iżby człowiek, który ma oczy w głowie, nie poznał się na ich występnych przedsięwzięciach i nie powziął odpowiednich kroków. Ale ta załoga umiała wyprowadzić mnie w pole.
— Kapitanie — rzekł doktór — za pańskiem pozwoleniem, wszystko to sprawa Silvera. To łepak nielada! Człowiek osobliwy!
— Wyglądałby osobliwiej na jakiej linie masztowej — nastroszył się szyper. — Ale taka pogawędka nie prowadzi do niczego. Mam trzy albo cztery punkty do omówienia, a jeżeli mości pan Trelawney mi pozwoli, wyłuszczę wszystkie pokolei.
— Pan tu jest dowódcą. Do pana należy omawianie planu — rzekł pan Trelawney z powagą.
— Punkt pierwszy — jął mówić pan Smollett. — Musimy brnąć dalej, gdyż nie możemy się cofnąć. Gdybym rzekł choć słowo o powrocie, zbuntowaliby