Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

I poklepawszy mnie jak najprzyjaźniej po łopatce, powlókł się dalej i zszedł pod pokład.
Kapitan Smollett, dziedzic i doktór Livesey stali rozmawiając na półpokładzie, a chociaż ponosiła mnie niecierpliwość, by opowiedzieć im wszystko, nie śmiałem jednak zaczepiać ich w miejscu widocznem. Gdy właśnie się namyślałem, jaki stosowny pretekst mam wynaleźć, doktór Livesey przywołał mnie do siebie, ponieważ zostawił fajkę na dole, a będąc namiętnym palaczem, chciał, żebym mu ją przyniósł. Skoro znalazłem się tak blisko, że mogłem mówić bez świadków, wypaliłem wręcz:
— Panie doktorze, mam coś do powiedzenia. Niech pan ściągnie kapitana i dziedzica do kajuty, a potem niech pan wymyśli powód, by mnie przywołać. Mam straszne nowiny.
Doktorowi na chwilę zrzedła mina, lecz opanował się niezwłocznie.
— Dziękuję ci, Kubo — rzekł zupełnie głośno — to wszystko, czego się chciałem dowiedzieć od ciebie!
Udawał, że pytał mnie się o coś.
Potem obrócił się na pięcie i przystąpił do tamtych obu. Chwilę jeszcze rozmawiali, a choć żaden z nich ani nie drgnął, ani nie podniósł głosu, a niemniej też nie prowadzili rozmowy szeptem, pojąłem wmig, że doktór Livesey zawiadomił obu panów o mojej prośbie. Wkrótce bowiem usłyszałem, jak kapitan wydał zlecenie Jobowi Andersonowi i na głos gwizdka cała załoga stanęła do zbiórki na pokładzie.
— Chłopcy! — przemówił kapitan Smollett. — Chcę wam powiedzieć słów parę. Ta ziemia, którą spostrzegliśmy, jest celem naszej żeglugi. Pan Trelawney, który, jak wiecie, jest człowiekiem bardzo