Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/071

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

z panem i ręczę, że i Kuba tego samego sobie życzy; bądźmy więc dobrej myśli co do naszego przedsięwzięcia. Boję się tylko jednego człowieka...
— Któż to taki! — krzyknął dziedzic. — Proszę mi powiedzieć imię tego niegodziwca!
— Mówię o panu — odpowiedział doktór — gdyż nie umiesz trzymać języka za zębami. Nie jesteśmy jedynymi ludźmi, którzy wiedzą o tym papierze. Ci hultaje, którzy napadli dziś w nocy na karczmę (bezwątpienia zuchwali i nie mający nic do stracenia rębacze!) i inni, którzy znajdowali się na pokładzie wiadomego statku (a śmiem przypuszczać, że jest ich więcej wpobliżu), spiknęli się wszyscy na to, żeby zdobyć te pieniądze. Musimy się nieco rozłączyć aż do czasu, gdy przyjdzie nam odpłynąć na morze. Kuba musi narazie pozostać u mnie; pan weźmie Joyce’a i Huntera i odjedzie do Brystolu, a od początku do końca nie wolno nikomu z nas pisnąć ani słowa o tem, cośmy odkryli.
— Panie doktorze! — rzekł dziedzic — masz pan zawsze słuszność w takich wypadkach. Będę milczał, jak grób.