Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/056

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nośniej i przeraźliwiej, jakby był roznamiętniony zniecierpliwieniem i wściekłością.
— Naprzód, do środka, do środka! — darł się i obrzucał ich przekleństwami za opieszałość.
Czterech czy pięciu z nich posłuchało odrazu, dwóch pozostało na gościńcu wraz ze strasznym dziadygą. Przez chwilę było cicho, potem wydarł się okrzyk zdziwienia, a wreszcie głos jakiś wrzasnął:
— Bill nie żyje!
Ślepiec znów ich złajał za ociąganie się.
— A wy wykrętne łotry! Dalej, bałwany jeden z drugim! Niech go który zrewiduje, a reszta wio! na górę i znieść tę skrzynię.
Słyszałem łoskot ich obcasów na naszych starych schodach; pewno cały dom aż dygotał od tych uderzeń. Za chwilę doleciały do mnie nowe krzyki przerażenia; ktoś w pokoju kapitana wypchnął okno, które spadło z trzaskiem i brzękiem potłuczonego szkła. W blasku księżyca widać było, jak wysunął stamtąd głowę i barki jakiś mężczyzna, który, zwracając się do ślepca stojącego poniżej na ulicy, krzyczał:
— Słuchaj, Pew! tu już był ktoś przed nami! Ktoś przetrząsnął cały kufer i przewrócił w nim wszystko do góry nogami!
— A czy to się tam znajduje? — ryknął Pew.
— Pieniądze są.
Ślepiec zaklął, odsyłając pieniądze do wszystkich djabłów.
— Mówię o piśmie Flinta! — krzyknął.
— W żaden sposób nie możemy go odszukać — odpowiedział tamten.