Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/054

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

obojga. O, jakże przeklinałem tchórzostwo sąsiadów! jak wymyślałem w duchu na biedną mateńkę za jej uczciwość i chciwość, za jej dawną niewczesną śmiałość i obecną słabość!.... Na szczęście znajdowaliśmy się koło mostku; przeto słaniającą się i wyczerpaną doprowadziłem do krawędzi belkowania, gdzie, jak przewidywałem, wydała jęk i upadła bez przytomności w moje ramiona. Nie wiem, skąd mi się wzięło tyle sił, aby to wykonać i pewno wykonałem to dość niezdarnie, bądź co bądź jednak udało mi się zaciągnąć ją pod mostek, a nawet ukryć za węgarem. Dalej już nie mogłem jej posunąć, gdyż mostek był niewysoki, iż zaledwie sam zdołałem wczołgać się pod niego. Tak musieliśmy czekać zmiłowania Bożego, oddaleni od karczmy zaledwie na odległość głosu. Matka leżała bez ducha.